Miałam prowadzić tego bloga na bieżąco, opowiadać ciekawostki z życia studentki chemii, jednakże... wciągnął mnie wir nauki i wypluł dopiero parę dni temu, kiedy to napisałam swoją ostatnią wejściówkę z laborek w semestrze.
Uroniłam łzę ze wzruszenia, poskładałam wszystkie notatki o aminokwasach, cukrach i lipidach (głaszcząc z sentymentem fenyloalaninę bo brzuszku benzenowym) i postanowiłam przytoczyć parę anegdotek tu, na blogu, w przerwie między jednym a drugim odcinkiem serialu.
O dziwo moim ulubionym przedmiotem w tym semestrze jest Preparatyka i analiza związków naturalnych.
Zajęcia polegają na syntetyzowaniu preparatu zapachowego (zwykle jakiś ester), izolowaniu związku z źródeł naturalnych, izolowaniu olejku eterycznego i wykonania kompozycji zapachowej (czyli tzw. bawimy się w Grenouille'a).
Ja miałam do wykonania jako pierwszy ester - mrówczan izopropylu, który według literatury powinien pachnieć śliwkami. W rzeczywistości miał zapach nalewki śliwkowej, ale bardziej nalewki niż śliwkowej (if you know what I mean).
Następnie izolowałam kofeinę z herbaty - coś idealnie dla mnie. Wyizolowałam 80mg, odpowiada to ilości kofeiny w filiżance kawy.
Warto wspomnieć, że izolując kofeinę z herbaty, ciapaja, która została do wyrzucenia (wygotowana herbata + tlenek magnezu) miała zapach zdechłej ryby zawiniętej w starą skarpetę. Skutecznie zniechęciło mnie to do picia kawy przez kilka dni.
![]() |
ten sączek Buchnera miał średnicę większą niż moja głowa - szał |
Trimirystyna izolowana z gałki muszkatołowej była moim ostatnim preparatem.
Ekstrakcję wykonywałam w aparacie Soxhleta z eterem dietylowym. ETEREM DIETYLOWYM.
Jeśli ktoś studiuje chemię wie co to znaczy. Jeśli nie - złe obchodzenie się z eterem może skończyć się w najlepszym wypadku naćpaniem (z bólem głowy na drugi dzień) a w najgorszym - pożarem eterowym. Z opisu pani profesor wyobrażam sobie to mniej więcej tak:
W każdym razie bardzo boję się pracować z eterem już od zeszłego roku kiedy to prowadząca laborki z organy opowiadała nam, że już komuś taki eter pierdyknął.
O ironio, prawie nie spowodowałam takiego pożaru. Otóż chłodnica zwrotna, która miała powodować skraplanie się par rozpuszczalnika (eter odparowuje w temperaturze pokojowej, a co dopiero po podgrzaniu!), nie do końca działała poprawnie. Mianowicie zimna woda która przez nią przepływała zrobiła mnie w bambuko i...postanowiła sobie słabo cyrkulować nagrzewając się do dość wysokiej temperatury. Tak na prawdę za słabo odkręciłam kran aby woda była cały czas zimna, a tym samym chłodziła chłodnicę...
Reszty można się domyśleć - większość eteru mi odparowało, ja miałam fun, bo z chłodnicy parował sobie eter i zaginał czasoprzestrzeń (to miejsce tak wyglądało jak gorące powietrze), moja trimirystyna wyizolowała się słabiutko a pani profesor zauważywszy mój błąd "przeżegnała się" i udzieliła mi i reszcie grupy szybkie powtórzenie z BHP "jak gasić pożar eterowy" a raczej "jak uciekać z laboratorium".
Skończyło się na szczęście dobrze, bo nic nie wybuchło.
Tylko wydajność była marna, jakbym miała wystawić sobie z tego ocenę to byłoby to T.
Jak widać z preparatyką u mnie jak z gotowaniem - uwielbiam o robić, ale nie umiem. Księciem Półkrwi ani MasterChefem nie będę.
Na koniec dostałam olejek limonkowy - ponoć działa antydepresyjnie więc kolejny strzał w dziesiątkę razem z tą kofeiną.
![]() |
witam w mojej kuchni |
![]() |
dzisiaj na obiad lemoniada |
Zdałam sprawozdanie, a teraz idę spać.
I nawet kofeina mi nie pomoże.